Pierwsze informację brzmiały: “czas płodności zaczyna się 14 dni po rozpoczęciu miesiączki” Ok. 10+14 daje nam 24. No to celując w chłopca, rozpoczynamy zabawę 24 dnia miesiąca. Pierwszy miesiąc na luzie, drugi spokojnie, na trzeci zaczął zakradać się dreszczyk niepokoju. Nowa książka, nowe informacje. Teraz od dnia rozpoczęcia miesiączki należało odjąć 14 dni. Niby to jeden czort, ale przy cyklu trwającym 30 dni, nastąpiło przesunięcie na 26 dzień miesiąca. Aha, i tu pojawiły się pierwsze groźby, jak w tym miesiącu się nie uda, idziesz na badanie spermy. Hmm... Na dodatek uraczyła mnie następująca historią:
“Moja koleżanka wysłała męża na badanie. Dostał zbiorniczek i instrukcję jak znaleźć toaletę?!?!?. Tam miał napełnić zbiorniczek. A swobody ruchu I drzwi toalety pilnował mu pomocny kolega. Gdyż kolejni petenci, już dobijali się do drzwi.”
Koszmar, średniowiecze i polska rzeczywistość. Przestraszony nie na żarty, postanowiłem ostro zabrać się do “roboty”. Dla pewności zaczynamy już 21. Rano, wieczór, rano, wieczór i pojawił się problem. Jak tu się kochać, nie mając ochoty? Niby seks nigdy się nie nudzi, ale co za dużo to I\i świnia nie … Także ambitne plany skończyły się już 23 rano. Jakież było zdziwienie, gdy przed oczekiwaną miesiączką, piersi żony “spuchły” o dwa rozmiary, pojawiły się bóle brzucha, a w dzień miesiączki ukazały się dwie kreski na teście ciążowym. Cóż fajnie, ale szanse na chłopaka mizerne. Najważniejsze, że uniknąłem “intymnego” kontaktu z polską służba zdrowia.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz